Znów w drodze. Przychodzą do mnie wspomnienia muzycznych chwil. Od tych pierwszych. Wymieszane ciekawie.
Najpierw „to ty mamo, moja żywa kołysko”, kiedy mając jakieś 6 lat przebrana za biedronkę śpiewałam dla wieeelu mam i zastanawiałam się dlaczego one tak płaczą. Chwilę po tym, moja koleżanka z przedszkola w wielkich okularach dobiła do mikrofonu czołem, bo go nie zauważyła. Jaki takie czoło o załączony mikrofon robi huk to historia!
Za chwilę przychodzi bezsenny maraton z siedmioma kotami i inne maratony, generalnie z Kasią Cygan to ja się głównie nie wysypiam.
Kaśka za kierownicą przysypia, więc śpiewamy co sił Arethę, żeby jakoś dojechać z Warszawy do Łodzi. Muzyki w tym nie było, to była fizjologia. Innym razem, przebrana za Dorotkę, z piegami na twarzy i w sukience w groszki podczas występu w przedszkolu, tupnęłam oburzona, odwróciłam się na pięcie i wyszłam ostentacyjnie w trakcie piosenki, bo dzieci pomyliły zwrotki… policzki mojej mamy zapłonęły – przepraszam, Mamo! Wtedy nie było chyba jeszcze snickersów.
Pierwszy występ z własną piosenką – to było coś! Coś, co poczułam wtedy i czuję do dziś.
Setki tych wspomnień i zaskoczona jestem zarówno ich ilością, jak i wielowymiarowością – są takie kolorowe i żywe, ej, to chyba ja – to z tego jestem ulepiona i wciąż coś się przykleja. To chyba dobrze. To chyba znaczy żyć.